deklaracja dostepności     wartości domyślne       wielkość czcionki -> mniejsza czcionka     większa czcionka       wysoki kontrast -> wysoki kontrast     wysoki kontrast     wysoki kontrast

Aktualności

Marek Antoni Terlecki – „Wystawa retrospektywna w drugą rocznicę śmierci artysty ”


Marek Antoni Terlecki – „Wystawa retrospektywna w drugą rocznicę śmierci artysty ”
data publikacji: 2022-05-31

Marek Antoni Terlecki

Urodził się, mieszkał i tworzył w Zamościu, mieście, którego architektura i krajobraz były inspiracją dla wielu dzieł. Był twórcą wszechstronnym, o świetnych umiejętnościach warsztatowych: malarstwo olejne, akwarela, pastel, rysunek, grafika, assamblage, collage, instalacje. Od 1990 roku należał do Związku Polskich Artystów Plastyków. Uczestniczył w ponad 100 wystawach zbiorowych (Polska, Niemcy, Francja, Holandia, Włochy) i 16 indywidualnych. Brał udział w wielu plenerach malarskich poświęconych twórczości m.in. Wyspiańskiego, Leśmiana, Szekspira, Chopina. Był organizatorem i komisarzem plenerów poświęconych pamięci Artura Grottgera.

Jego dzieła to genialne wizje realizowane w postaci niezwykłych form: dyptyków, poliptyków, tond, „wielkich szyb”. To swoiste traktaty filozoficzne o kondycji człowieka, wartościach, naturze i duszy, sacrum i profanum, realizowane za pomocą swobodnego łączenia wielu technik czysto malarskich, po rzeźbiarskie oraz różnych materiałów (piasek, węgiel, kamienie, skrzydła ptasie, muszle). Tworząc, stosował bogate środki wyrazu, od perfekcyjnego, realistycznego rysunku, poprzez płaszczyzny koloru położonego gładko, laserunkowo, do abstrakcyjnych fragmentów o żywych, soczystych barwach i wyrazistej fakturze. Inspiracją, oprócz genius loci Zamościa, była natura, literatura, muzyka, historia, czas, przemijanie, oraz rodzina, co owocowało w dzieła zaskakujące formą i treścią. Fascynowała go również mistyczna funkcja światła, stworzenia i jednocześnie zbawienia. Dzieła jego charakteryzują się wspaniałą ekspresją, przy jednocześnie budowanej atmosferze wszechstronnej tajemnicy. Materię malarską artysta kształtował stosownie do przedstawianej treści, zawsze rozbudowanej, głęboko aluzyjnej, symbolicznej, refleksyjnej.

                        Nie jest łatwo pisać o kimś, kogo znało się przez długie lata i obserwowało  twórczość, a teraz nagle ten Ktoś nie namaluje już żadnego obrazu, bo przekroczył granicę życia. Pozostał jedynie czas przeszły: mówimy „namalował” i analizujemy obraz, doszukujemy się analogii, metafory, inspiracji…, patrząc teraz na tę sztukę bardzo wnikliwie w kontekście całego twórczego życia Marka Terleckiego. Nie uda nam się jednak tej twórczości „zaszufladkować” tak po prostu, wstawić w ramy historii sztuki - czuję, że Marek na pewno by tego nie chciał, a każdą próbę „naukowej” analizy swoich płócien skwitowałby sytuacyjnym aforyzmem. Był mistrzem nie tylko w malarstwie, ale także w tworzeniu złotych myśli i kalamburów.  Kiedyś powiedział, że nie uważa się za malarza -  jest dopiero „twórcą  kompozycji mniej lub bardziej złożonych”, do których wykorzystuje skrzydła, gniazda, drewno, płótno, kamienie i farby, czyli komponuje – jak mówił – „ze wszystkiego, co oczy i dusza oswoją”. Te kompozycje (najczęściej w „technice własnej”)  okazały się obrazami tworzonymi z dużą świadomością plastyczną wolną od akademickich obciążeń, z dobrze opanowanym warsztatem realisty. To obrazy dużych formatów -  osobiste wizje, które dla widza stały się zaproszeniem do świata artysty, w którym rzeczywistość splata się z tym, co nierealne, pozazmysłowe, wydobyte na płótno gdzieś z zakamarków własnej duszy. Nie wiadomo, co tak naprawdę „grało” w tej artystycznej duszy – może w ostatniej fazie twórczości był to profetyczny „lęk przed końcem świata” (końcem życia?), a może zapowiedź dramatycznych wydarzeń wojennych, które zmiotą nasz świat z powierzchni ziemi? Do głosu dochodziły też z pewnością panteistyczne nastroje, czytelne nie tylko w tych ”ornamentalnych przestrzeniach”. Pozostał na płótnach świat w aspekcie nieskończoności, rozległe obszary, w których zawsze znalazło się miejsce na osobiste rodzinne odniesienia i rodzime motywy – figurę Świętego Piątka czy anioła z zamojskiej kamienicy. Są arkady podcieni i portale, bo jego Zamość był „siedliskiem nieustającej myśli”. Zresztą nie tylko miasto, gdyż są w tej twórczości także roztoczańskie motywy interpretowane tak, by  można było jednoznacznie stwierdzić, iż Marek nie marnował czasu na naśladowanie i kopiowanie natury. „Przełom Bugu” to nie tylko natura – to także historia pokazana przez filtr wyobraźni artysty, wrażliwego na świat, będącego do końca sobą.                                               

                 
                                         Kompozycje często tworzą cykle – poliptyki -  jakby malarz nie chciał skończyć myśli, zostawiając sobie drogę, na której zawsze miał sporo do powiedzenia, a odbiorcy nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. We wczesnych obrazach – tych sprzed trzydziestu lat (był to mój pierwszy kontakt z malarstwem Terleckiego ) -  przestrzeń w obrębie jednego płótna jest podzielona  za pomocą swoistych osi współrzędnych na trzy części. Półkolisty renesansowy łuk nieprzypadkowo sugeruje kształt kamiennych tablic przykazań, a forma tryptyku przywodzi na myśl nastawy ołtarzowe. Przekraczając granice świata zewnętrznego artysta porusza się między sacrum a profanum.  Potrafi doskonale, zarówno za pomocą barwy jaki i światła, stworzyć niepowtarzalny metafizyczny nastrój. Światło wydaje się odgrywać tu szczególną rolę i pozwala z łatwością przenieść widza w inny wymiar – w odległy „pejzaż symetralny”,  w którym razem z twórcą możemy snuć  refleksję nad światem, istotą bytu, przemijaniem czy „żywicowaniem” będącym ukrytą metaforą życia. To sztuka bardzo osobista, pełna ukrytych znaczeń, których bez obecności Marka nie uda nam się już wyjaśnić. Obrazy nie maja dosłownej narracji, są aluzyjne, wieloznaczne, tajemnicze, mimo motywów, które wydają nam się znane i rozpoznawalne.

                                                 
                     Marek Terlecki nie ulegał modnym trendom, nie dążył do tego, aby jego biograficzną notkę zdominował wykaz nagród, wyróżnień czy prestiżowych wystaw. Był zawsze obecny na wystawach  środowiska zamojskiego – choć zmieniały się jego malarskie wizje on był zawsze taki sam: pogodny,  z poczuciem humoru, z gotowym kalamburem adekwatnym do sytuacji. Obrazem osobowości artysty jest zwykle jego autoportret. Jaki był Marek Terlecki? Dla mnie jest wciąż taki jak na „Autoportrecie z Kapciorem” na wystawie „Portretów” w zamojskiej Galerii Sztuki Współczesnej dwadzieścia lat temu: z twarzą w cieniu – trochę tajemniczą - ukrytą pod rondem kapelusza, wtapiającą się w zieleń tła. Na jasnym tle ubrania, w prawym dolnym rogu – wysuwając się na plan pierwszy – tytułowy Kapcior – owczarek, wrażliwy na muzykę Mozarta, wydaje się być tu istotą główną – tą pierwszoplanową. A Marek? Nigdy na pierwszym planie, lecz w cieniu – tym padającym od arkad, albo od szerokiego ronda kapelusza.                           
                         Artysta nie umiera, żyje w swoich obrazach, które pozostawia nie tylko dla estetycznych wzruszeń, też do naszych interpretacji i życiowych refleksji. Dzięki nim pozostaje jego duch, a ten jest nadal gdzieś  w zamojskim pejzażu… i zapewne nie tylko ja to czuję.   

                                                                                                                                                                               Izabela Winiewicz-Cybulska

 

                       

Malarz poetyckich traktatów

Przeczytałem swój tekst o Marku Terleckim zamieszczony w miesięczniku „Na przykład” z września 1994 roku; po 28 latach nic bym nie zmienił. Jeśli obraz jego zmagań ze sztuką ma być pełen, należałoby go uzupełnić o dwadzieścia parę ostatnich lat, zwłaszcza o cykle sakralne i patriotyczne, które go wcześniej mało albo wcale nie interesowały.

Były lata, kiedy z Markiem byliśmy bardzo blisko, kiedy rodziła się jego sztuka i o tamtym czasie chcę mówić, o inspiracjach, stosunku do ludzi, do życia. Chłodną analizę jego obrazów zostawiam innym. Poznaliśmy się w roku 1975, w świeżo utworzonym Wojewódzkim Domu Kultury w Zamościu, ja odpowiadałem za ruch recytatorski i teatr, on, wespół z Szymankiem (Andrzejem Szymańskim), królował w pracowni plastycznej i odpowiadał  za projektowanie i wykonywanie opraw imprez, które organizowano w WDK. Na mój pierwszy turniej recytatorski wymyślił i wykonał dekorację, inną, niż panosząca się domokulturowa sztampa. Niespodzianie zjawił się na turnieju osobiście, ubrany na swój artystyczny sposób odświętnie. A był to czas, kiedy taka impreza nikogo nie obchodziła, od ciecia po dyrektora placówki, znajdowała się w planie pracy i należało ją zaliczyć, odfajkować. Taka postawa uświadomiła mi jakim jest człowiekiem, jaki jest jego stosunek do pracy swojej i innych; można było ten niuans zepchnąć w rutynę dnia codziennego, można też było spróbować z kimś takim się zaprzyjaźnić.

Od tamtej pory byłem bardzo częstym gościem w pracowni domokulturowej ale i tej na poddaszu, przy ulicy Staszica, a kiedy już otrzymałem mieszkanie, on bywał u nas regularnie. Któregoś dnia, w czas siermiężnej biedy późnego Gierka, gdy wszyscy skrobali się z groszem, przytaszczył mój niewielki portret z motywem Pegaza startującego w przestrzeń. Zabrakło mu pieniędzy na kolejny tom encyklopedii muzycznej. Ilu malarzy, literatów posiada w domu encyklopedię muzyczną? Jemu była potrzebna.

Koszmar stanu wojennego, wprowadzonego przez Jaruzelskiego (11 XI 1981), to apatia, wielkie przygnębienie. Wyglądało tak, jakbyśmy mieli się zapaść w otchłań sowieckiego komunizmu na wieki. Malował wtedy wściekle ujadające policyjne psy w klatkach, koło komendy milicji na starym mieście. Zaraz potem pojawił się cykl „Żywicowania” - nagi tors z ukośnie biegnącymi w dół, do kręgosłupa, liniami, którymi narzucona, niechciana władza odprowadzała życiodajne soki każdego myślącego człowieka. Równolegle powstawał cykl z kratami, pt. „Klatki na zmysły”. W obu przypadkach trudno o lepszą metaforę tamtego ponurego czasu.

Znaczącym rokiem, i to podwójnie, był 1987. W siermiężnej biedzie późnego Jaruzela, kiedy Polska znajdowała się o krok od gospodarczej zapaści, kupiliśmy rowery z zamiarem zwiedzenia unickich cerkwi pogranicza, które obsiadły rogalem południowo-wschodnie pasmo województwa zamojskiego. O Ścianie Wschodniej, pograniczu nie mieliśmy żadnego pojęcia. Rajd, w założeniu relaksowy, przeorał myślenie czwórki artystów (Marek Terlecki, Henryk Szkutnik, Jerzy Tyburski, niżej podpisany), o miejscu w którym żyją, wpłynął znacząco na światopogląd, na ich sztukę. Może w mniejszym stopniu poddał się temu ówczesny student historii sztuki KUL, późniejszy szef Galerii Zamojskiej BWA. Malarstwo Marka, z czasem Henryka Szkutnika znacząco poszerzyło zakres tematyczny, płótna Marka zaczęły oddychać metafizyką, jego surrealistyczne, mistyczne wizje zyskały nową głębię. Sam, po tej i następnych podróżach, zostałem mimowolnym specjalistą od Ściany Wschodniej i tylko wskutek nadmiernych zapędów redakcyjnego cenzora jednego z renomowanych wydawnictw w Warszawie, do tej pory nie ukazała się książka o naszej wyprawie, chociaż planowano ją wydać w roku 2010. Wątpliwości cenzora budziły nawet najdrobniejsze wzmianki dotyczące komuny i postkomuny, też refleksje odnoszące się do Żydów. A pisałem tylko prawdę.

Marka Terleckiego zafrapowały rozpadające się cerkwie w Korczminie (dzisiaj pięknie odnowiona), a zwłaszcza w Wierzbicy. Tutaj narodziła się wizja „Świątyni upadłej wiary” na dwumetrowej sklejce, która zagrała w telewizyjnym cyklu „Pogranicze”. W rozpadającym się chramie jeszcze modlą się odziane w chusty, na wschodnią modłę, wiejskie baby, jeszcze zjawia się obiekt kultu, ale tego miejsca tak naprawdę już nie ma. Oglądamy mglisty opar wspomnienia. Wierzbica – miejsce metafizyczne, nostalgiczne, na styku rozpadającego się świata ludzi i transcendencji, prymitywnych odruchów człowieka i eschatologicznych wizji spływających ze ścian zrujnowanej cerkwi - musiała odcisnąć piętno na przewrażliwionej psychice artysty.

Jeszcze w tym samym, 1987 roku, dość niespodziewanie odpowiedział na nieśmiałą sugestię wypadu w góry. Zjawił się we wrześniu, w Lublinie, „na letniaczka”, w nieodłącznym kapeluszu, z zamiarem udania się w Wysokie Tatry. Na chybcika pożyczyliśmy przechodzoną kurtkę od kolegi i pojechaliśmy. Od razu ambitnie zaproponował wyprawę w wyższe partie, na Orlą Perć. Mój uśmiech musiał potraktować jako wyzwanie, nie dał się przekonać, że na początek dobrze byłoby przejść Tatry Zachodnie. Poszliśmy na Zawrat – on w nieodpowiednich butach, kurtce przepasanej pasem i kapeluszu przywiązanym do brody długą sznurówką. Równie atrakcyjnie wyglądałby Don Kichot na szkapie w Hali Gąsienicowej, liczył się cel, detale nie były istotne. Z Zawratu poszliśmy na grań, na Kozie Wierchy. Po drodze przeżyliśmy kilka dylematów, np. jak przejść nad Kozią Przełęczą kilkunastometrową półką, która miała kilkanaście centymetrów szerokości, a w dole przepaść. Trudności, strach, jego pokonanie musiało jednak być zapisane w księdze jego życia: wspięliśmy się na Kozi Wierch, Marek dosłownie rozpłaszczył się na szczycie i zamarł, jakby niebo przyparło go  do skały. Nie byłem pewien, czy da radę zejść. Odpoczęliśmy, zszedł, i wylądowaliśmy w schronisku przy Pięciu Stawach. – Teraz wiem, dlaczego się śmiałeś – skwitował na dole. Po jakimś czasie zobaczyłem w pracowni „Stworzenie Świata – Ołtarz nieustającej myśli” – centralną część poliptyku stanowił przepracowany widok z Koziego Wierchu na Liptowskie Mury.

Rok 1988 to niezapomniana wyprawa z biegiem Bugu, dotknięcie ortodoksyjnego prawosławia w Jabłecznej, melancholia koronacyjnego Drohiczyna i mizarów tatarskich w Lebiedziewie, Kruszynianach. Odbyłem wiele podróży, bywało do bardzo odległych, atrakcyjnych miejsc ale ta eskapada, tylko we dwóch, na rowerach, jest po stronie najbardziej udanych, ciepłych we wspomnieniach, w dużej mierze dzięki niemu. Jego naturalny, nie narzucający nic nikomu, spokojny sposób bycia powodował, że podróż płynęła nieśpiesznie wyławiając po drodze co smakowitsze kąski pejzażu, architektury, nie mówiąc o ludziach spotkanych po drodze, którzy go zawsze ciekawili i zawsze miał im coś dobrego do powiedzenia, choćby Antoniemu z Hanny, który przyjął nas jak bliskich. Zainteresowanych odsyłam do książki „Z biegiem Bugu”.

U Marka Terleckiego nie było nic z typowego artysty malarza, któremu na ogół pod skórą kipi agresja, chęć narzucenia swojego zdania nie tylko w malarstwie, i który zawsze jest genialny poczynając od szczebla powiatu, po Picassa. (Geniusza spotkałem nawet w gminie Dukla: zdążył trzasnąć tylko dwa gnioty ale poniżej poziomu Goyi nie schodził!). Wynikało to z jego poczucia własnej wartości i samowiedzy, że prawdziwa wielkość nie musi niczego nikomu udowadniać, że jest wielka sama w sobie bez względu na zewnętrzne odpryski, jazgot zewnętrznego świata, który traci energię na wzajemną rywalizację, wyścig szczurów. Był ponad to. Realizował pomysły, które przynosiło życie, interesujące lektury, podróże, na początku drogi ścigał się z mistrzami – Michałowskim, Malczewskim („Wryty”), Chełmońskim („Kulig Adama”), Memlingiem (trawestacja „Sądu Ostatecznego”), co musiało wpłynąć na warsztat. Mawiał: artysta, to „medium, przez które przepływa istota […] świata”, „cały ból ziemi przechodzi przez niego”… Nie tylko mawiał, taki był, tak czuł, wbrew demonstrowanej na zewnątrz pozornej beztrosce. Zawsze świadom wewnętrznego poczucia obowiązku, ciężaru, którego nie sposób uniknąć („twórczość to praca 24 godziny na dobę, nawet gdy śpisz”), zawsze samoswój, zanurzony we własnym świecie, co nieraz wzbudzało u tych wielkich, z dyplomami, politowanie, lekceważenie, spychanie na trzeci plan. Dla części z nich był tylko „żygulakiem”, dla mnie osobowością przerastającą środowisko.

Jak każdego wrażliwca bolało go to, wrażliwość przykrywał rubasznością, mniej lub bardziej udanymi gierkami; z prostakami potrafił być prostacki, przy pseudointeligentach kipiał dezynwolturą, a jaki naprawdę był? Podczas pracy nad filmami o Karolu Lipińskim miałem okazję widzieć jak swobodnie, bez kompleksu, rozmawia z prof. Mieczysławą Demską z Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina nt. kompozycji zapomnianego wirtuoza. Wymagająca poezja Bolesława Leśmiana stała przed nim otworem na tyle szeroko, że pozwalał sobie na rysunkowe żarty z poety. Powraca pytanie: ilu artystów malarzy czytuje wiersze? Jeżeli czyta je 5 procent tzw. ogółu, w przypadku malarzy może to być 5 procent z 5 procentów!

Od zawsze dziwiła mnie pewna przemienność: o ile Marek z upodobaniem słuchał muzyki awangardowej, dodekafonicznej, aleatorycznej, potrafił o niej ze znawstwem mówić, swoją twórczość – jakby na zasadzie kontrastu - opierał o solidny warsztat realistyczny – oczywiście przetworzony, przeorany wizją, metaforą, symbolem. Czysta abstrakcja, która powinna być odpowiednikiem awangardowych nurtów muzycznych, pojawiała się u niego sporadycznie, np. w trawestacji „Sądu Ostatecznego” Memlinga.

Z podróży nad Bugiem przywiózł pomysły na kolejne kompozycje sakralne: monumentalny poliptyk „Świątynia ducha” (1992), „Chrystusa Nadbużańskiego” czy „Przełom Bugu” (2012), w którym pulsują hieroglify z tatarskich nagrobków w Lebiedziewie i ściana zamku Aleksandra Łaszcza. „Świątynię ducha” przeżywaliśmy w Jabłecznej, podczas prawosławnego odpustu, 24 czerwca, pomiędzy pierwszą a trzecią w nocy, pięćdziesiąt metrów od koryta Bugu, bo wtedy odprawiana jest w nadbużańskiej kaplicy msza będąca w istocie nieziemskim, mistycznym katharsis. Monumentalnego poliptyku, składającego się bodaj z kilkunastu obrazów, będącego plonem kolejnej wyprawy nad Bug w roku 1994, nie zdążył zrealizować. Zostały pojedyncze kompozycje jak „Chrystus Nadbużański”. Szkic całości uchwyciła telewizyjna kamera w biograficznym filmie „Marek Antoni Terlecki”[1].

Zawsze zwrócony do człowieka, przesiąknięty polskością, zafascynowany historią swojego kraju, czego też nie demonstrował na zewnątrz, co bardziej uwidacznia się z obrazów, musiał w końcu eksplodować „Grottgerianami”. Dzieła Grottgera posłużyły za pretekst, by powiedzieć własne zdanie na temat Rosji, Katynia w porażających wizjach „Piety katyńskiej – Jałty”, czy obrazu nawiązującego do popularnych w XIX wieku dzieł z cyklu „Na etapie”, malowanych przez wielu, m.in. Leona Wyczółkowskiego, Jacka Malczewskiego i oczywiście Artura Grottgera, którego wręcz zacytował. W tym przypadku złamał konwencję: konwój polskich zesłańców na Sybir zatrzymuje się nad odkrytymi mogiłami katyńskimi, w których zamordowani oficerowie leżą rzędami jak sągi drewna. Nastrój potęguje upiorna, niemal monochromatyczna, żółto-brązowo-biała tonacja.

Patrząc na sylwetkę JP II całującego ziemię w ograniczonej przestrzeni jednakowych butów i nóg, uzmysławiam sobie, że tak emocjonalnego obrazu nie byłby w stanie namalować Anglik, Niemiec czy Amerykanin, ponieważ żyje w zupełnie innej przestrzeni kulturowej i mentalnej. Dzisiejsze barbarzyństwo Rosjan na Ukrainie, gwałty, grabieże, doły śmierci, miasta zrównane z ziemią, tłumaczą to dzieło wyjątkowo adekwatnie.

Dla Zamościa Marek Antoni Terlecki był kimś w rodzaju Franca Fiszera  przedwojennej Warszawy: bujna, wyjątkowa osobowość żyjąca własnym rytmem, pozornie nie licząca się z nikim i niczym, osobisty urok, własny język i system komunikacji powodujący, że rozmówca nie bardzo wiedział, kiedy rzeczywistość przechodzi w anegdotę i nie odróżniał czy jeszcze był partnerem w rozmowie, czy już grał zasuflowaną rolę w dowcipnym teatrze.

Dla mnie zawsze był i pozostanie wielką osobowością, wielkim wizjonerem i wirtuozem rysunku. Nnie bardzo wiem, z kim w tej dziedzinie można by go dziś porównać. Rysował z tą samą klasą, z jaką Leon Wyczółkowski robił swoje wspaniałe grafiki.

Czy jego malarstwo przetrwa próbę czasu? Tak odżegnywał się od nazywania go malarzem, czuł się „tylko” artystą. A był malarzem z krwi i kości. Czasem realistyczny (perfekcyjny!) warsztat mu przeszkadzał, kiedy indziej wyzwalał niesamowite wizje, choćby w „Świątyni Ducha”, „Koniu polskim”, „Księżycu nad Velldemosą”, „Łuku triumfalnym dziewczynki z zapałkami”, „Przestrzeniach ornamentalnych”, „W źrenicy piwnego oka”, „Grottgerianach” czy w grafikach ulicy Pereca z „Ulic i placów Zamościa”, wydanych w 1990 r.  To nie są obrazy, grafiki czy rysunki, to poematy malarskie, poetyckie traktaty, w których wysublimowany realizm splata się z nadrealistyczną wizją, domagająca się naszej reakcji rzeczywistość z zadumą nad czasem, który mija bezpowrotnie, w którym zawieszono nas tylko na chwilę, na te kilkadziesiąt lat życia… Jeżeli poetą się tylko bywa, on poetą pędzla był wielokrotnie. Z najlepszym skutkiem.

Adam Wiesław Kulik

 

[1] Zrealizowany dla TV Edukacyjnej. Reż. A.W Kulik, Zdj. Tadeusz Słowiński, TVE 1995.


  

Artykuły i galerie foto

powiązane z artystą/wydarzeniem artykuły i galerie foto

Aktualności